środa, 21 lutego 2018

Przed-przedwiośnie



Mówcie co chcecie, ale ja już czuję wiosnę.


Powietrze niby zimne, ale nie chłodzi już tak jak wcześniej. Pachnie też jakoś inaczej (pod warunkiem, że akurat nie ma smogu...). Światło jest już zupełnie wiosenne - słońce świeci w twarz pozwalając napawać się jego ciepłem, i świeci długo. Niebo jest niebieskie, a nie szare lub blado-błękitne, jak w styczniu czy grudniu. No i te ptaki! Ćwierkają jak oszalałe. Na krzakach widać już pączki. Przysięgam, że dwa dni temu na jednej gałęzi widziałam nawet młode listki!

Tak. Wiosna nadchodzi. Na razie powoli, i pewnie z przygodami (tak, wiem, mróz i śnieg przed nami...), ale przyjdzie, i nic jej nie zatrzyma. Zobaczycie.

środa, 14 lutego 2018

Szaro-czarne


Osacza mnie. Przytłacza. Przygniata. Czuję to gdzieś w piersiach i na karku. Czuję z każdym oddechem, ten ciężar, to przygniatające coś, które rośnie z dnia na dzień. Słyszę to w mojej głowie, coraz bardziej pełnej wątpliwości, niepewności, niekończących się pytań bez odpowiedzi. Słyszę to w moim wzdychaniu i pełnym wściekłości krzyku, który wydobywa się coraz częściej z moich ust. Widzę to w lustrze w moich smutnych i przestraszonych oczach, widzę to w nierozumiejącym spojrzeniu mojej małej córki.
A przecież jeszcze pamiętam, pamiętam jak było wcześniej, właściwie całkiem niedawno. Pamiętam radość, pamiętam ciekawość, energię, uśmiech. Tę lekkość, siłę i chęć, które towarzyszyły mi każdego dnia. Pamiętam mój zachwyt i niedowierzanie: nadzieję, że tak zostanie, połączoną z obawą, że wszystko pryśnie z dnia na dzień.
No i stało się - wpadłam znów w to czarno-szare miejsce, gdzie wszystko jest zbyt trudne, zbyt wielkie, skąd nie mogę znaleźć wyjścia. Kręcę się w kółko, spadając coraz niżej i niżej...

Ale... przecież tyle razy już tu byłam. Zawsze znajdowałam wyjście. Zawsze wracałam, mimo braku sił coś mnie ciągnęło z powrotem w górę.

Wrócę i teraz. Na pewno.

niedziela, 4 lutego 2018

To tylko zwykłe przeziębienie

Dni skleiły mi się jak ciasto na pizzę. Jeden za drugim, ciągnęły się między palcami, a ja czekałam tylko, kiedy miną. Ale one trwały bezlitośnie, oblepiając mnie tak, że nie mogłam, nie chciałam się nawet ruszyć, podczas gdy gdzieś tam za oknem trwał sobie nadal świat, wschody i zachody słońca, ludzie chodzili na spacery i do sklepu, dzieci biegały po podwórkach, jeździły samochody.

Dzisiaj obudziłam się i poczułam, jak to ciasto powoli odkleja się ode mnie, z ulgą odetchnęłam znów gotowa do życia i działania. Próbowałam zliczyć minione dni, sklejone w tę jedną ciągnącą się kluchę, przy okazji odganiając od siebie myśli o tym, co też mnie ominęło, co mogłam zrobić a zaniechałam, jak tu brudno dookoła i że na pewno trzeba by coś ugotować. Zaczęłam się po prostu powoli ruszać, i wracam. Powoli. Powoli...