sobota, 21 listopada 2015

Przy tablicy

Czasem ktoś pyta mnie, jak się czuję jako mama. Trudno mi wtedy odpowiedzieć. Chociaż prawda jest taka, że jako mama czuję się tak samo, jak jako człowiek ogólnie... Po prostu będąc mamą, pewne rzeczy stają się bardziej wyraźne, czasem są to rzeczy, o których wolałabym nie myśleć, zapomnieć.
Przykład. Wbrew zupełnie odmiennym pozorom, często czuję się bardzo niepewnie. Polegam na opinii innych, choć tak bardzo cenię sobie własne zdanie. W większości spraw temat ten mam jakoś opanowany - radzę sobie w pracy, życiu domowym, rodzinnym. Radzę sobie, czyli czuję się pewnie w tych rolach, znam swoje zdanie i mogę na nim polegać.
Inaczej jest jednak w roli mamy. Pisałam już o tym kiedyś - w końcu jestem debiutantką, więc na pewno wszyscy wiedzą wszystko lepiej ode mnie... Przynajmniej tak mówi często jakiś głos w mojej głowie. I niby minęło już trochę czasu, może nie za dużo, bo tylko rok z okładem, ale za to rok intensywny, do tego pełen lektur, przemyśleń, dyskusji... Niby wiem już co nieco, słucham tego głosu, który płynie gdzieś z wewnątrz mnie, z serca, a który zawsze wie, co i jak zrobić... I niby mam już tę pewność i spokój, że to jest właśnie ścieżka, którą chcę podążać i podążam, a mimo to...
Mimo to, kiedy tylko ktoś, powiedzmy, mniej "oswojony", uraczy mnie jakąś złotą radą rodzicielską albo po prostu podzieli się swoim osobistym doświadczeniem lub poglądem, odmiennym od mojego, od razu działa tamten drugi głos, ten przyczajony gdzieś w zakamarku głowy. Głos, który sprawia, że od razu się jakby kulę , kurczę, moje spojrzenie ucieka gdzieś w podłogę, dłonie plączą się nerwowo, tak samo jak myśli i słowa. Zupełnie jak dawno, dawno temu, pod tablicą na lekcji fizyki.
A potem jeszcze te długie minuty, godziny, a nawet dni, kiedy myślę: "a może jednak on / ona miała rację? Może to ja się mylę, może robię źle, może jednak marna ze mnie matka?" I tak dalej, i tak dalej... Długo musi minąć, nim znów zacznę słuchać i ufać sobie, na dodatek zawsze ktoś musi mnie w tym poprzeć, tak jakbym sama dla siebie była zbyt małym autorytetem.
Bycie matką pokazuje mi jak na dłoni te wszystkie sprawy, które gdzieś tam mi nie pasują, uwierają, gniotą, a które tak chętnie schowałabym na dno szafy i nie myślała o nich wcale. Ale ma to też swoją dobrą stronę. Świadomość jest pierwszym krokiem do zmiany, powiedział mi kiedyś ktoś mądry. Więc może by tak podjąć  to wyzwanie, odkopać trupy z szafy i pozbyć się ich raz na zawsze?

środa, 11 listopada 2015

Co na talerzu? Jesienny gulasz.

Pyszny warzywny gulasz (dynia-marchew-bakłażan-soczewica, przyprawione na korzenno-pikantnie) z kaszą pęczak. Pyszne i nasyci nawet wiecznie głodną matkę karmiącą.

piątek, 6 listopada 2015

Praca czy zabawa?

Miało być optymistycznie tym razem. O jesiennych porankach coś nie wyszło, bo ich urok chyba minął wraz z październikiem... Więc może uda się o dziecinnych zabawach.

Opieka nad dzieckiem to ciężka praca. Każdy to wie. Odpowiedzialność, wysiłek, nierzadko fizyczny - podnoszenie, noszenie, a przede wszystkim psychiczny - nadążanie za zmianiającymi się nastrojami, znoszenie wszelkich fochów, foszków i dramatów, no i obmyślanie coraz to nowszych zabaw.

Właśnie. Zabawy. Ciężka sprawa, oj ciężka... Trzeba siedzieć na dywanie. Ganiać na czworakach. Chować się za fotelem. Udawać zwierzątka. Oglądać obrazki w książeczkach i o nich opowiadać. Urządzać wyścigi autek i innych miniaturowych pojazdów. Przypinać lalce spinki i pleść jej warkocze. Ubierać misie w dziecięce ubranka i mówić ich głosikami. I - najgorsze! - budować wieże z klocków.

Codziennie wraz z moją córką odkrywam nowe możliwości zabawy, codziennie odkrywam też przed sobą jakieś dawne wspomnienia z lat dziecinnych, dawnych i szczęśliwych. Codziennie poświęcam parę godzin mojego życia na tę ciężką pracę, zwaną opieką nad dzieckiem, jednocześnie sama czerpiąc z tego dużo radości, śmiejąc się i ciesząc. I czasem tylko tak się zastanawiam: kiedy indziej mam okazję się tak powygłupiać, wyszaleć, kreatywnie wyżyć, mając jednocześnie poczucie, że robię coś pożytecznego, potrzebnego, a na dodatek jeszcze tak wysoce cenionego społecznie? W końcu być matką - to brzmi tak poważnie i dumnie!

I tym optymistycznym akcentem - życzę wszystkim dobrej zabawy!

niedziela, 1 listopada 2015

Nazywam się niebo

Wzięłam do ręki dziś twoją rękę
myślałam, że to za tobą tęsknię
ale się okazało, że jednak nie -
tak bardzo brakowało mi... mnie!

(Natalia Przybysz, "Nazywam się niebo")

poniedziałek, 26 października 2015

Niepomalowane paznokcie

Od 3 tygodni zamierzam pomalować wreszcie paznokcie. Od około miesiąca zbieram się do napisania postu o cudownych jesiennych porankach (tak długo, że aż przestały być tak cudowne). Piętrzą się jeszcze inne sprawy niezałatwione, odłożone, piętrzą się i mnie gniotą jakoś wewnętrznie. Nie lubię spraw niezałatwionych.

W międzyczasie mija gdzieś życie, dziecko rośnie, my się starzejemy... Tylko kartki w kalendarzu co i rusz trzeba przewracać, i to zdziwienie, że to już jesień, prawie zima, i że dni takie już krótkie...

A paznokcie nadal niepomalowane, codziennie bezlitośnie przypominają mi o moim permanentnym niedoczasie...

sobota, 3 października 2015

Takie sobie popołudnie

Wracam do domu po pracy. Liczę na chwilę relaksu. Ale ona już dawno nie śpi. Następuje totalna aneksja mamy. nawet nie mogę się przebrać, załatwić. Niania wychodzi, ja zostaję w mini, szpilki w przedpokoju cudem zdjęte. W kiblu nie byłam, idziemy razem. Za to biust ciągle na wierzchu. Mała marudzi - zęby, katar. Kiedy tylko wstaję - czepia się moich nóg i płacze. Ciągle coś pokrzykuje, coś opowiada. W kółko to samo: "bi", "me", "ba". I w kółko te same książeczki mi przynosi... No i nie chce spać. To znaczy chce, ale nie zasypia. Tylko "bi", "me", "ba"...
Jestem coraz bardziej zła. Znowu mnie rozbiera. I... gryzie! Naprawdę mocno. Krzyczę. Przepraszam. Jestem zła na siebie. Moja irytacja rośnie. Kolejne zawodzenie pod moimi nogami, kolejne ugryzienie - i znów wybucham. I dalej się złoszczę. Jestem jak bomba zegarowa. Ona - nadal nie śpi. Przy każdym moim krzyku płacze jeszcze bardziej. Ja już siebie prawie nienawidzę, nie wiem, co we mnie wstępuje. W końcu płaczemy obie...

Potem kawa, spacer, zakupy, zbieranie kamyczków... I jest dobrze. Prawie zapominam o tym diabelskim szale, który mnie (nas?) wcześniej opętał...

środa, 30 września 2015

Jesienne chmury

Mało ode mnie ostatnio. Pewnie dlatego, że przyszła jesień. Jesienią zawsze szare chmury zbierają się nade mną i we mnie. Różne chmurne myśli i nastroje mnie nawiedzają. Tak jest i tym razem. Myśli smutne, ponure, w piersiach jakiś taki ucisk, coś jak kamień na sercu. Łzy czasem z oczu płyną. Jesień.

Ale... liście opadną, spadnie śnieg, chmury zawisną jeszcze niżej, bo i zimno, i ciemno, będzie jeszcze więcej smutków, do czasu, aż pojawią się przebiśniegi, i wtedy znów zapomnę o tym kamieniu, przyjdzie nowa energia wraz z wiosną.

A na razie, jak każdej jesieni, próbuję odganiać te chmury i zrzucić kamień, jakiś porządek zrobić w głowie i w sercu. Nie jest łatwo, jak co roku, nigdy nie jest łatwo. Ale zawsze jest ta nadzieja - a nuż tym właśnie razem się uda...

wtorek, 22 września 2015

Dzieci to diabelskie stworzenia!

Wróciwszy do pracy, można się wielu rzeczy dowiedzieć, a także poszerzyć swoje myślowe horyzonty. Na przykład poprzez przysłuchiwanie się rozmowom innych ludzi.
Taka też okazja spotkała mnie dziś. Rozmowa dotyczyła... dzieci. (Mój ulubiony temat od ponad roku.) Uczestniczyły w niej trzy koleżanki: jedna, która właśnie posłała swoje dzieci pierwszy raz do przedszkola, przeżywająca wraz z nimi dramatycznie te rozstania,orazi dwie bezdzietne, udzielające jej wielu cennych rad:
"Nie daj się, bądź twarda, pamiętaj, że on wymusza"
"Popłacze, popłacze i mu przejdzie"
"Nie możesz ustąpić, bo będziesz miała przerąbane!"
i tym podobne mądrości, okraszone na koniec tekstem "Dzieci to diabelskie stworzenia!"

A ja, mieszając kawę, słuchałam tego z mieszanymi uczuciami. Przecież jeszcze dwa lata temu pewnie bym im wtórowała, przekonana o tym, że dziecko, jako wroga numer 1, należy przede wszystkim "ujarzmić" i nie dać mu się sterroryzować.

Jakże punkt widzenia zależy od punktu siedzenia...

czwartek, 10 września 2015

Co na talerzu? Podwieczorki

Ostatnio (tzn. niedawno, przed powrotem do pracy) zostałam lokalną mistrzynią podwieczorków. Różne puddingi, budynie, koniecznie z dużą ilością sezonowych owoców, 100% wegańskie, a przy okazji często bezglutenowe desery (czasami robię je na mleku owsianym, wtedy bezglutenowe już nie są). W sam raz na przekąskę około 17:00...


niedziela, 30 sierpnia 2015

Hałas w głowie

Znacie to? Jeśli jesteście kobietami, to pewnie tak... Zawsze i wszędzie, o każdej porze dnia i nocy, zawsze ten hałas w mojej głowie... Na spacerze, w kąpieli, w łóżku, przy zmywaniu... "A co jutro na obiad? A kiedy pranie? Zakupy?" Toż to listę trzeba zrobić... Ze wszystkim zdążyć, zaplanować, przemyśleć... Więc myślę dalej - a raczej myśli moja głowa, czy chcę, czy nie. "Może jakiś wyjazd? Albo ciuch jakiś kupię... A może pracę trzeba zmienić?" I jeszcze czasem grubszego kalibru: "Czy on mnie jeszcze kocha? A ja jego? Czy moje dziecko jest szczęśliwe? Czy ja się w ogóle nadaję na matkę???"
Jejku, ileż bym dała, żeby umieć czasem po prostu wyłączyć ten męczący szum...

piątek, 28 sierpnia 2015

Mama wraca do pracy

...i wysypały się na mnie: cienie do powiek, pomadki, lakiery do paznokci i kolczyki! Tyle kolczyków! Patrzyłam zadziwiona, z otwartą buzią, jakbym pierwszy raz w życiu te cuda widziała. A tu jeszcze podkłady, róże do policzków, jakieś kulki brązujące, bazy pod makijaż... Matulu, to naprawdę wszystko moje???

No to przy okazji przegląd się zrobi, bo większość przeterminowana już pewnie - pomadki zaschnięte, lakiery stwardniałe, cienie skamieniałe... Na szczęście jakaś mała pomocnica się znalazła, zaraz zaczęła wszystko z szuflady wyciągać, oglądać, otwierać, zamykać, po całym mieszkaniu roznosić...

No, to jeszcze garderobę trza uaktualnić, i można wracać do pracy!

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Zatrzaśnięte drzwi

Jeśli życie to żegluga...
Moja łódź płynie po szerokich wodach, czasem spokojnych, czasem wzburzonych. Jakiś czas temu obrałam azymut "dziecko", droga była długa i mozolna, prowadziła przez sztormy i burze. Ale udało się. Dotarłam, wylądowałam na wyspie "mama". Początkowo nie do końca mi się tam podobało, było zbyt trudno i zbyt bezludnie. Ale potem się zadomowiłam, zaczęłam czuć się tam coraz lepiej, aż w końcu na dobre ugrzęzłam. Moja łódka dryfuje zapomniana gdzieś przy brzegach, zbierając deszcz i kurz... Coraz ciężej ruszyć ją z mulistego brzegu, wyspa trzyma mnie i nie pozwala się wyrwać choćby na chwilę.
Ugrzęzłam na wyspie "mama", a wewnątrz mnie coś się zamknęło. Jak zatrzaśnięte drzwi, których nawet nie próbowałam otwierać przez wiele miesięcy, a teraz tak ciężko się dobić. A za drzwiami pewnie nadal jestem Ja - ta sama co rok, dwa, dziesięć, trzydzieści lat temu. Muszę ją odnaleźć, spotkać się z nią na nowo i uściskać tak mocno, jak robię to co dzień z moim dzieckiem.
Czas znów wypłynąć na szerokie wody... Wyspa niech czeka jak bezpieczna przystań, ale przecież tyle innych lądów do odwiedzenia i odkrycia! Muszę tylko otworzyć te zatrzaśnięte drzwi...

sobota, 15 sierpnia 2015

Lato...

Smak malin i czereśni...
Lepki pot na skórze...
Opustoszałe ulice...
Zapach mokrego kurzu...
Krzyki dzieci z podwórka...
Wiatr we włosach...
Beztroska lekkość...

czwartek, 23 lipca 2015

Co na talerzu? 23.07.2015

Dziś śniadaniowo: przede mną wielka micha owsianko-jęczmienianki z rodzynkami, suszonymi morelami, płatkami migdałowymi, bananem, porzeczkami i malinami, przyprawiona kurkumą, cynamonem i kardamonem, posypana poppingiem z amarantusa. Tak długo się pisze, a tak szybko się robi :-)
Dzidzia też dostała swoją porcję (jedna duża lyżka), ale dzisiaj coś na nie.

czwartek, 9 lipca 2015

Co na talerzu? 09.07.2015

Ostatnio niezbyt ciekawie na talerzu... Weny brak, młode pod nogami, lenistwo... Ale czasem uda się coś smacznego a szybkiego zrobić.
Dziś: makaron ryżowy z pesto z liści rzodkiewek i natki pietruszki, grillowaną cukinią i pomidorkami koktajlowymi. Młoda zjada z tego tylko pomidorki :-)

sobota, 4 lipca 2015

Minął rok...

Minął rok. Pierwszy rok mojego macierzyństwa. Z pewnością był to najbogatszy w nowe doświadczenia rok mojego dorosłego życia. I czegóż mnie on nauczył?
Że warto zaufać sobie i swojemu sercu. Że nie warto szukać na wszystko odpowiedzi w książkach i internecie. Że życie jest pełne niespodzianek i nie ma sensu się do niczego za bardzo przywiązywać. Że czas mija bardzo szybko i fajnie by było nareszcie zacząć cieszyć się tu i teraz. Że jestem w stanie znieść niewygody i trudności dużo łatwiej, niż się spodziewałam. Że mam w sobie duże pokłady mądrości, miłości i siły. I że nadal mam jeszcze dużo, dużo do nauczenia się...
A co mogę napisać o samym macierzyństwie? Przychodzi mi do głowy takie książkowe hasło - "...i już nigdy nic nie było tak, jak przedtem". I tak właśnie jest - nic, absolutnie nic nie jest już tak, jak przedtem. Żadna pobudka rano, wieczorne zasypianie, mycie zębów, zjedzony obiad, stanie przy garach, wyjście z domu, spacer, przejażdżka rowerowa, praktyka jogi... Wszystko jest inne, wszystko jest przesiąknięte świadomością, że oto jest - obok lub gdzieś daleko - moje dziecko, a ja jestem jej mamą. Ciężko to wytłumaczyć, ale to gdzieś po prostu siedzi we mnie, i już na zawsze tam zostanie...

środa, 24 czerwca 2015

Tata na urlopie

W dniu 17 czerwca 2013 r. weszła w życie ustawa z dnia 28 maja 2013 r. o zmianie ustawy – Kodeks pracy oraz niektórych innych ustaw (Dz. U. poz. 675) wprowadzająca nowe urlopy.
- możemy przeczytać na rządowej stronie Rodzina.gov.pl

Cudowne to prawo sprawiło, że również tata może skorzystać z części rocznego urlopu: minimum 8 tygodni, maksimum 26 (oczywiście skraca to automatycznie urlop mamy). 
Skoro może, to czemu nie skorzystać? Takie założenie przyjęliśmy w naszej rodzinie. A że minimalny czas to 8 tygodni, to mamy prawdziwe długie, rodzinne wakacje. Minął właśnie ich siódmy tydzień. Siedem tygodni, podczas których tata (prawie) zawsze ma czas dla córki, odciążając tym samym wiecznie zapracowaną mamę, dając jej chwile wytchnienia, a nawet lenistwa. 

Siedem tygodni, podczas których zaobserwowałam niesamowitą przemianę. Z taty wiecznie zmęczonego, niedospanego, bez energii, w tatę radosnego, zawsze chętnego do zabawy, uśmiechniętego. Z taty z lekka spanikowanego przed każdym moim popołudniowym wyjściem (o wieczornych nawet nie wspominając), w tatę radzącego sobie bez żadnej pomocy z kolacją, kąpielą, wieczornymi rytuałami, a nawet ululaniem córeczki. Z taty wyczekującego na chwilę odpoczynku od dziecka, w tatę witającego córkę z ogromnym uśmiechem od ucha do ucha, zakochanego w niej bez pamięci. 
Z taty może trochę jeszcze niepewnego, w tatę spełnionego w swojej roli, czerpiącego z niej radość i satysfakcję. I już martwiącego się tęsknotą, która zacznie się za tydzień...

Co ciekawe, przemianie uległa także nasza córka. Stała się bardziej radosna, otwarta, śmiała, łatwiej znosi rozstania ze mną, jest coraz mądrzejsza, bystrzejsza i bardziej komunikatywna. Oczywiście takim samym przemianom mogłaby ulec bez taty w domu, w końcu małe dzieci rozwijają się w błyskawicznym tempie, jednak kto wie, czy ta sytuacja nie miała pozytywnego wpływu? A już na pewno miała wpływ na to, jak bardzo córeczka jest obecnie zakochana w swoim tatusiu, do którego co chwila radośnie woła "tata!" (osiągnięcie tego tygodnia), uwielbia się z nim bawić, przytulać, zasypiać...

Reasumując - urlop rodzicielski dla taty: serdecznie polecam! Jedyny minus tego wszystkiego jest taki, że ze mnie zrobił się wielki leń i już się boję, jak to będzie za tydzień, gdy znów zostaniemy same...

piątek, 19 czerwca 2015

Ogarniam chaos

Lubię kontrolować sytuację. Mieć wszystko załatwione, zrobione, zorganizowane. Od jakichś niepamiętnych czasów towarzyszą mi więc listy - zdań, czynności do wykonania, listów do napisania, książek do przeczytania, płyt do kupienia... Uwielbiam je, bo dają mi poczucie, że właśnie ogarniam, że ten wszechobecny chaos się jakoś uładza i jest mi posłuszny.

Czasem jednak w życiu przychodzą chwile, kiedy chaos zwycięża. Listy zadań się kurzą, nikt nawet na nie nie zagląda, bo tu i teraz wymaga zbyt wielu wyczerpujących zadań, i po prostu na resztę nie starcza czasu i energii. To jest stan tzw. nieogarniania, czyli coś, czego nie znoszę. Wpędza mnie niemal w panikę, a na pewno - zbytnią nerwowość, zaczynam machać nogą i obgryzać paznokcie. Albo chodzę jak bomba zegarowa, gotowa zaraz wybuchnąć, z okrzykiem na ustach: "nie ogarniam!"
Potem znów robi się lepiej, energia powoli wraca, robię nową listę zadań, na początku patrzę na nią z przerażeniem, ale tylko przez chwilę. A potem znów - działam, załatwiam, robię, organizuję! A to wszystko z wielkim "uff, nareszcie znowu OGARNIAM".

Niestety, chyba nie umiem inaczej. Przecież wiem, że to tylko złudzenie, że sama siebie omamiam, bo tak naprawdę świat dookoła jest nieogarnialny, a życie to pasmo wydarzeń w ograniczonym stopniu ode mnie zależnym. Wiem, że daję sobie w ten sposób tylko jakąś namiastkę, iluzję kontroli czegoś, czego kontrolować się tak naprawdę nie da. Zapewne wynika to z tego i owego, może nawet jakiś psychiatra, pochylając się nad tym przypadkiem, czegoś ciekawego by się dopatrzył. Wszystko to wiem, ale co z tego, skoro nie umiem inaczej.

A gdyby jednak... Chociaż tak po troszeczku, malutko, dać się pochłonąć temu chaosowi... Przez chwilę "go with the flow"... Może dzisiaj nie będę planować obiadu na jutro, tylko jutro na szybko zrobię to, na co mam ochotę? A może w weekend jakiś spontaniczny wyjazd?
Heh, już na samą myśl gryzę paznokcie... Cóż. Może czas zaakceptować, kim i jaka jestem.

środa, 10 czerwca 2015

Jak przegrałam walkę

Prawie rok temu zaczęłam walkę. Walkę na wielu frontach w jednej wojnie - ja kontra moje nowo narodzone dziecko. Gra toczyła się o wysoką stawkę - moją wolność, czas, porządek w domu i w życiu. Żeby było choć trochę tak jak dawniej. Znalazłam wielu sojuszników - bardziej doświadczone mamy w moim otoczeniu i internecie, babcie, ciocie, położne, lekarki, sąsiadki, no i oczywiście różnego rodzaju poradniki służące dobrą radą każdej zdesperowanej młodej wojowniczce.

I zaczęło się. Dziesiątki, a może setki bitew, czasem wygranych, często przegranych. O zaśnięcie właśnie tu i właśnie teraz. I właśnie TAK - bez piersi w buzi, albo bez bujania na rękach, albo bez noszenia w chuście... O spanie tak, jak ja chcę - czyli daleko od moich ramion i piersi, najlepiej w swoim pokoju i łóżeczku, bo przecież muszę mieć czas dla domu i siebie. I jeszcze walki o pierś - jest w końcu moja i mogę nią rozporządzać, więc nie zgadzam się na udostępnianie jej 20 razy dziennie albo na 40 minut co godzinę. W końcu walki o moją osobę - bo przecież jeżeli chcę właśnie teraz posiedzieć z kawą przed komputerem, to mam do tego prawo, do chwili spokoju bez rzucania wszystkiego na sygnał. A jeśli chcę mieć wolne ręce, to nie po to, żeby chwycić nimi rozkrzyczane dziecko, tylko po to, żeby np. obrać ziemniaki albo pozamiatać, albo pomalować rzęsy. 
O potyczkach o ubieranie, zmianę pieluchy, wytarcie nosa nawet nie wspomnę, bo nie są tego warte.


W miarę brnięcia w tą nierówną walkę zaczęłam zauważać, jak coraz bardziej słabnie moja przewaga, a za to wyczerpują się siły. Determinacja słabła, wiara w zwycięstwo oddalała się coraz bardziej za horyzont. I tak po kolei zaczęłam odpuszczać. Cycek ciągle na wierzchu? Ok. Niech się wstydzi ten, kto widzi. Drzemki tylko na mojej klacie? Ok. Mam więcej czasu na internet i czytanie. Nie chce pieluchy? Ok, pobiega nago, najwyżej zetrę plamę z wykładziny. I tak dalej, i tak dalej...

Minął niemal rok, przyszedł czas rozliczeń. Uczciwie więc muszę przyznać - walkę przegrałam. Dzidzia usypia w moich ramionach, z piersią w buzi, bujana w rytm muzyki. Cyckiem częstuje się kiedy i jak chce, stawiając mnie nieraz w niezręcznych sytuacjach. Średnio raz dziennie odrywa mnie od relaksu przy komputerze, często też przerywa prace domowe swoimi głośnymi protestami. Zdarza się nam też wracać ze spaceru na rękach u mamy, pchającej wózek ciężarem swego ciała.

Cóż. Od początku miała przewagę - w końcu kto się oprze temu bezbronnemu spojrzeniu i tym dzikim krzykom. Z perpektywy czasu mogę stwierdzić tylko jedno - żałuję, że w ogóle tą walkę zaczęłam. O ile łatwiej i przyjemniej byłoby poddać się już na starcie...

piątek, 5 czerwca 2015

Lato, lato na straganie!

Znowu w domu. Polska okazała się tym razem bardziej gorąca niż Hiszpania, poza tym... Moja ulubiona pora roku rozpoczęła się na dobre! Przywitało mnie tu całe bogactwo: rabarbar, młode ziemniaki, włoszczyzna, kapusta, moje ukochane truskawki... A będzie jeszcze lepiej - przed nami maliny, czereśnie, wiśnie, fasolka, bób... A potem cukinie, kabaczki, śliwki, dynie, no i pyszne polne pomidory... Mmm, cieszę się na to wszystko, znów będę wracać z zakupów obładowana i odpowiadać na bezsensowne pytania "co ty znowu nakupiłaś???"
Kocham lato.
(gorzej z upałami, ale to inny temat)

Jest dobrze...

Leżaczek, grzejące słonko, szum drzew, śpiew ptaków... To mi się podoba, jest dobrze! Misia słodko drzemie przyklejona do taty, na drugim leżaczku, zaraz z zakupów wrócą babcia i dziadek, przywiozą truskawki i coś na obiad. Kocham lato!

niedziela, 17 maja 2015

Nie cierpię się pakować!

To hasło padało z moich ust w ostatnich dniach bardzo często. Ale udało się! Upchnąć wszystkie niezbędne rzeczy do walizek, zmieścić się w śmiesznie małym limicie tanich linii, przejechać pół Polski, pauzę w podróży spędzić w przemiłym towarzystwie, zdążyć na samolot, przeżyć lot, odnaleźć wynajęty samochód na bardzo ukrytym parkingu i dotrzeć na miejsce przeznaczenia tuż przed północą. Uff...
I oto jest - Hiszpania! Taka sama jak kiedyś, te same znajome miejsca, dźwięki, zapachy, a jednak wszystko jest jakieś zupełnie inne. Wspomnienia z poprzednich pobytów są jak z jakiejś innej epoki. Z ery przed narodzinami księżniczki...

piątek, 15 maja 2015

Co na talerzu? ...w tym tygodniu

Coś nie daję rady publikować postów wtedy, gdy bym chciała, więc dzisiaj będzie zbiorczo kulinarnie.

W tym tygodniu na talerzu:

W poniedziałek i środę - zapiekanka jaglana (we wtorek z mężem na mieście jedliśmy, SAMI! Randka była ;))


A robi się ją mniej więcej tak (proporcje "na oko"):
kaszę jaglaną przelać wrzątkiem, ugotować w przykrytym garnuszku, osobno na patelce podsmażyć cebulkę i paprykę czerwoną, następnie wymieszać ugotowaną kaszę z zawartością patelki, dodać posiekane suszone pomidory, doprawić (sól, pieprz, kurkuma, curry, coś ostrego - co kto chce), przełożyć do foremki, posypać ziołami i zapiec jakieś 20 minut (180 stopni).


W czwartek i piątek - makaron z pesto z zieleniny (na podstawie przepisów z książki "Jadłonomia" Marty Dymek)

Patent na obiad w 15 minut: wstawić wodę na makaron, w odpowiednim momencie go wrzucić, a w międzyczasie przyrządzić pesto: zapakować zieleniną pojemniczek blendera (ja mam taką małą przystawkę do ręcznego Boscha) - u mnie natka marchewki, pietruszki i koperek - na patelce podprażyć orzechy / ziarna, i też dodać do blendera (u mnie: nerkowce i pestki dyni), dosypać płatków drożdżowych, zmiksować, dodać oliwy i pomieszać, przyprawić (sól, pieprz). W tym czasie makaron już się pewnie ugotował, odcedzić, wymieszać, zajadać!

Smacznego!

wtorek, 12 maja 2015

Dziwne losy zielonego ciasta

W poniedziałek miałam mieć gości. Pomyślałam więc sobie, że upiekę ciasto. Żeby było szybko, smacznie i ciekawie, wybrałam ciasto szpinakowe stąd . Już w niedzielę wieczorem ciasto było gotowe i kusząco czekało pod warstwą czekoladowej polewy.

W poniedziałek przyjechała przyjaciółka, niosąc ze sobą tortownicę z... zielonym ciastem  Mój wyrób został więc odstawiony na później (oczywiście po odkrojeniu sporego kawałka, który przyjaciółka obowiązkowo musiała zabrać ze sobą).

Pomyślałam, że trudno w takim razie, ciasto i tak się zje, przecież w środę przychodzi znajoma po ciuszki dla swojej mającej się niebawem urodzić córeczki. No ale przyjść nie zdążyła,  bo córeczka urodziła się już we wtorek 

No i ciasto zamroziłam. Będzie na tak zwane "jakby co". Ostał się tylko jeden kawałek, może go jeszcze dzisiaj zjem?

Technika...

No i stało się. Niekoniecznie zgodnie z planem, nie do końca zgodnie z moją wolą,  ale stałam się posiadaczką smartfona. Nowoczesność na dobre wkroczyła do mojego życia. Właśnie testuję to urządzenie próbując opublikować niniejszy post, nie jest to łatwe,  ale może podołam. W każdym razie, gdyby zdarzyły się jakieś dziwne treści,  literówki itp, może to znaczyć,  że jednak nie podołałam, albo że moja słodka córeczka jednak dorwała nowy obiekt pożądania w swoje małe śliczne łapki.

Uff. Udało się!

czwartek, 7 maja 2015

O wolności ciąg dalszy

Mało postów ostatnio. Bo czasu jakoś brak, pogoda piękna, dużo spraw na głowie, a dzidzia nie pozwala się zająć czymś innym, niż ona. No ale teraz mam przez jakiś czas małżonka w domu, więc może postów przybędzie. 

Będzie znowu o wolności, już chyba trzeci post z tej serii! Temat jak widać na czasie.

Dzisiaj całą rodzinką wybraliśmy się na zajęcia dla maluchów, gdzie zazwyczaj chadzam sama z moją pociechą. Plan był taki, że zostawiam tatę z dzidzią i zmykam na zakupowe szaleństwo (czyt. pobliski Rossmann). Realizacja planu była taka, że tata z dzidzią zostali, ja na zakupy pobiegłam, w pędzie je zrobiłam, a w jeszcze większym pędzie wróciłam, po czym usiadłam w kąciku na sali i obserwowałam, jak tam sobie radzą bez Wszystko Najlepiej Wiedzącej Mamy (o dziwo, radzili sobie świetnie, a dzidzia była w dużo lepszym humorze, niż zazwyczaj w moim towarzystwie). Oczywiście za tak rychłe przyjście zostałam ochrzaniona w żartobliwym tonie, że niby nie mogłam wytrzymać, przybiegłam na kontrolę i takie tam.

Co wynika z tej krótkiej opowieści? To, że uwielbiam wszystko kontrolować, to fakt. Tatę zajmującego się dzidzią - tym bardziej. Czy chodzi o brak zaufania? Nie sądzę. Wiem, że radzą sobie razem świetnie, nawet jeśli włoży jej nie te skarpetki czy bluzę, które ja bym włożyła. Tutaj jednak chodzi o coś innego. Uświadomiłam sobie to podczas tego szybkiego biegu z Rossmanna do klubu dla maluchów.

Zespolenie. Jedność. Nierozerwalność. Od 19 miesięcy, licząc od momentu poczęcia, jesteśmy ze sobą niemal non stop, ja i moje dziecko. Przez ostatnie 10 zdarzały nam się rozstania, ale nie licząc pierwszego tygodnia rozdzielenia wbrew naszej woli (historia na osobną opowieść), były to rozstania krótkie, jak najkrótsze, i prawie zawsze (lub zawsze) okraszone moim stresem. A poza tym - dzień i noc razem, przez wiele godzin dosłownie przyklejone do siebie, czy to podczas noszenia na rękach, w chuście lub nosidełku, czy podczas karmienia piersią, gdy jesteśmy jeszcze bardziej złączone. To jest właśnie to cudowne, a zarazem przytłaczające uczucie bycia matką niemowlaka, niezbędną do życia i szczęścia, a może zniewoloną i uwiązaną. Tak naprawdę i to, i to zarazem.

Aż tu nagle - mama się oddala od swojego dziecka. Zamyka drzwi, wychodzi, dziecko zostaje z kimś innym, zajmuje się jakimiś sprawami, mama nie widzi, jakimi, nie słyszy, jak płacze, nie jest w zasięgu, żeby je przytulić, nakarmić, pocieszyć, zaspokoić jego potrzeby. Następuje odłączenie, coś, co ja czuję niemal fizycznie, jakby brakowało jakiejś części mnie. Pojawia się za to wolność, pojawiam się znów JA, sama, tak jak wcześniej. I pojawia się świadomość jeszcze jednej kwestii - dziecko istnieje niezależnie ode mnie, jest odrębnym bytem, choć potrzebuje mnie do szczęścia, to już niekoniecznie do przetrwania, jak było przez pierwszych 9 miesięcy spędzonych wewnątrz mnie. Żyje, doświadcza, rośnie, uczy się; niezależnie od tego, czy będę obok, czy nie, czy będę to kontrolować, czy nie. 

I ta świadomość też, jak wszystko, jest trochę taka, trochę taka - przynosząca zarazem ulgę, że oto nie wszystko zależy ode mnie, jak i żal, że ta cząstka mnie jednak odrywa się i w pewnym sensie ją tracę...

wtorek, 28 kwietnia 2015

Wolność!!!

Kocham wiosnę. I kocham rower. A najbardziej mój rower, znany wtajemniczonym jako "złota strzała". Lubię sobie nań wsiąść i mknąć, czuć wiatr we włosach i jechać, gdzie mnie oczy i nogi poniosą.

I tak sobie jechałam parę dni temu, słońce ogrzewało moją uśmiechniętą buzię, nogi pedałowały radośnie, i wtedy do mnie dotarło: to tego tak bardzo było mi brak przez ostatnie miesiące. Tego poczucia wolności! Że wsiadam, jadę, nie patrzę na zegarek, nie spieszę się, tylko jadę, jadę, cieszę się...

Więc pomknęłam sobie, szczęśliwa tą wolnością, tak dawno nie odczuwaną, było cudownie!

Oczywiście wolność na smyczy, jak to u młodej mamy... Skończyła się nagle wraz z dzwonkiem telefonu, który wieszczył bardzo szybciutki powrót do domu (mój i cyca).

Ale i tak zamierzam urządzać sobie takie wiosenne (a później letnie, jesienne) ucieczki do wolności, chociaż na chwilę...

sobota, 18 kwietnia 2015

Mama ma wolne

Dziś tata zabrał dzidzię do babci. Zapakował butlę mleka odciągniętego wczoraj na 3 tury, żeby na pewno starczyło, ubranka i pieluszki na zmianę, parę zabawek, i pojechali.

A więc mama ma wolne.

Na początek joga, czyli moje cotygodniowe "wolne". Zazwyczaj wygląda to tak: rano pęd, żeby się nie spóźnić, ostatnie karmienie przed wyjściem z nerwowym patrzeniem na zegarek, potem spóźnienie mimo pirackiej jazdy pełnym gazem przez miasto, po jodze szybkie zakupy w galerii i pędem do domu, żeby zdążyć z cycem. Dziś inaczej - nie trzeba pędzić, więc pełen luz, mam czas (oczywiście spóźnienie na jogę jak zwykle zaliczone).

No i co robi mama, która ma wolne? Nie wraca do pustego domu, bo tam czeka sprzątanie, pranie i takie tam. Buszuje więc po galerii handlowej. Głównie - po działach niemowlęcych sklepów odzieżowych. Ogląda też w międzyczasie buty dla siebie (nic), a potem relaksuje, pijąc kawkę w kawiarni, a w ramach relaksu szykuje post na bloga o życiu młodej mamy... 

Znowu pewnie nic sobie nie kupię, zjem byle co w wege fast food'zie, a potem wrócę wykończona do domu i na szybko będę sprzątać i robić pranie... Ech, czyżbym kompletnie zatraciła już zdolność odpoczynku? Pewnie nawet spokojną, samotną noc (moje ostatnie marzenie) spędziłabym, bezsennie przewracając się z boku na bok i rozmyślając o dzidzi lub nawale obowiązków...

wtorek, 14 kwietnia 2015

Co na talerzu? 14.04.2015

U mnie:
Makaron razowy z sosem z tofu i papryki (przepis z książki "Zaskakujące tofu"), posypane natką, gomasio, mielonym siemieniem z dynią

U Młodej:
to samo :) Tylko bez gomasio, z dodatkową porcją siemienia i dyni


poniedziałek, 13 kwietnia 2015

10 abstrakcyjnych pojęć w życiu matki karmiącej

... a przynajmniej w moim życiu :)

1) przespane noce - z przyklejonym do piersi ssakiem, co jakiś czas budzącym się z żałosnym krzykiem lub kwęczeniem, to doprawdy niemożliwe

2) kac - chyba że po nieprzespanej nocy, uczucie w zasadzie podobne

3) spontaniczny wypad na zakupy - albo w ogóle gdziekolwiek; wszystko trzeba zaplanować i przygotować (opieka dla dziecka, odciągnięte mleko, rozkład drzemek, itd itp)

4) hobby - oczywiście wyłączając gotowanie w pośpiechu, czytanie artykułów o dzieciach i blogów parentingowych oraz plotki z sąsiadkami z placu zabaw na temat wysypek, pieluszek i smoczków

5) relaks - matka karmiąca zawsze czujna, zawsze zwarta, zawsze gotowa! Z cycem w pogotowiu, rzecz jasna

6) elegancja - o ile nie uznamy za nią nieodłącznego zestawu legginsy + tunika, oczywiście z jak największym dekoltem

7) jasność umysłu - z powodu tak zwanej lasacji laktacyjnej część mózgu się odłącza, w związku z czym np. ze sklepu zawsze przynoszę tylko połowę potrzebnych rzeczy (bo lista zakupów została w domu)

8) nieskrępowany seks - możliwy, ale tylko do pierwszego zawołania małego ssaka, którego nigdy nie sposób przewidzieć, a zazwyczaj następuje w najmniej pożądanym momencie

9) mięśnie brzucha - niestety w fazie permanentnego uwstecznienia

10) samotność - bo nawet podczas tych szalonych zaplanowanych wypadów do Tesco głowa i serce zawsze zostają przy ssaczku... [ja nawet już mówię o sobie w liczbie mnogiej, do tego to doszło]

niedziela, 12 kwietnia 2015

Co na talerzu? 10.04.2015

Z małym opóźnieniem... Coś mi ostatnio nie idzie blogowanie :)

u mnie:
kotleciki kaszowo-grochowe (skarby z zamrażalnika), do tego kasza bulgur z vermicelli (skarb z Biedronki) i coś a la ratatouille - cukinia, seler naciowy, cebula, papryka w sosie z przecieru pomidorowego, obsypane gomasio i natką pietruszki

U Młodej:
to samo ratatouille, bez kaszy i gomasio, wymieszane z mielonymi pestkami dyni i siemieniem oraz kotleciki gryczano-bananowe (nieruszone, ratatouille pożarte)


wtorek, 31 marca 2015

Konkurs Matek-Polek

Nie rozmawiam o tym z innymi mamami, bo tak głupio jakoś.
Ale czasami mam wrażenie, że wszystkie mniej lub bardziej świadomie uczestniczymy w jakimś konkursie na najlepszą Matkę-Polkę. Która z nas lepiej sobie radzi. Która więcej i ciekawiej ugotuje, ładniej posprząta, a to wszystko z pędrakiem pałętającym się pod nogami lub wiszącym na rękach. Czasem w grę wchodzą dodatkowo starsze dzieci; wtedy stopień trudności wzrasta. "Ooo, ta to sobie świetnie radzi! Nie to, co ja..." - myślimy o takiej mamie. Przecież to tak porządnie, honorowo, wszystko robić samej, nie prosić nikogo o pomoc, nie wynajmować niani do pomocy ani pani do sprzątania. Więc tyramy codziennie, starając się zrobić 500 rzeczy naraz, przy tym pięknie wyglądać, świetnie się ubierać, dbać o swoją fryzurę i manicure. Tylko czasem się dziwimy, skąd to zmęczenie o 21?

Ostatnio zdałam sobie sprawę, że sama też uczestniczę w tym wyścigu... Poznałam to po wyrzutach sumienia, które ogarnęły mnie w czasie, gdy ktoś inny zajmował się moim dzieckiem, a ja już skończyłam sprzątanie, gotowanie, składanie prania, i miałam czas, żeby usiąść z kawką przed komputerem.

Jeśli mnie czytacie - Matki-Polki - zwolnijcie trochę, usiądźcie z tą kawką i cieszcie się chwilą odpoczynku, bo przecież jest ich tak niewiele!

środa, 25 marca 2015

Czapki z głów!

Dzisiaj była wyjątkowo piękna pogoda - 18 stopni, słońce, lekki wiosenny wiaterek. Spędziłam więc dużo czasu na dworze. Spacerując, obserwowałam przyrodę i napotkanych ludzi. Zauważyłam ciekawe zjawisko. Otóż to, że prawie wszyscy napotkani dorośli (oprócz młodej modnisi i pana w kaszkiecie) mieli gołe głowy, specjalnie mnie nie zdziwiło - było przecież naprawdę ciepło. Zdziwiło mnie natomiast, że wszystkie napotkane dzieci poniżej lat 5 (a także wiele starszych) miały na głowach czapki, i to najczęściej zimowe. 
Z nadzieją zaglądałam do wszystkich wózków i oglądałam się za każdym przedszkolakiem. Niestety, mimo napotkanych naprawdę wielu dzieci, żadne nie było tak wyletnione, jak to znajdujące się w wózku przede mną (gwoli ścisłości muszę dodać, że wyjątek stanowił jeden chłopczyk, lat na oko 6, bawiący na spacerze z rodzicami pijącymi piwko). 
Co więcej, zwrócono mi nawet uwagę (pani lat około 60 z małym chłopczykiem lat 2, ona bez, on w czapce), że to bardzo odważnie tak dziecko bez czapki wypuszczać, bo przecież jest wiatr.

No i sama nie wiem. Jak wszyscy mówią ci, że jesteś pijany, to się połóż. Więc może rzeczywiście jestem lekkomyślną, nieostrożną matką - ryzykantką, narażającą swoje dziecko na zapalenie uszu, zatok, oskrzeli, płuc albo coś jeszcze gorszego?...

niedziela, 22 marca 2015

Trudna sztuka akceptacji

Lubię mieć wpływ. 
Kiedy coś mi się nie podoba, to to zmieniam. Kiedy zamierzam coś zrobić, to to robię. I bardzo nie lubię, kiedy coś wymyka się spod mojej kontroli i nie mogę na pewne rzeczy nic poradzić.

A jednak, jak już wielokrotnie powiedziano, macierzyństwo zmienia spojrzenie na wiele spraw. I tak w moim życiu powolutku pojawia się nowe pojęcie - pokora. 
Cóż, jakoś muszę się pogodzić z tym, że moje dziecko nie śpi wtedy, kiedy mi wygodnie, płacze akurat wtedy, gdy najbardziej mnie to rozstraja, nie zjada pieczołowicie przeze mnie ulepionych warzywnych kotlecików i nie umie robić pa-pa. Na pewne rzeczy po prostu nie mam wpływu.

I kto by pomyślał, że tyle się można nauczyć od niemowlaka!

piątek, 20 marca 2015

Co w głośnikach? 16-20.03.2015

W tym tygodniu przygrywają nam:
Natalia Przybysz "Prąd"
Marika & Spokoarmia "Momenty"
Damian "Jr Gong" Marley "Welcome to Jamrock"
Pablopavo i Praczas "Głodne kawałki"

no i obowiązkowo:
"Relaks dla mamy i maluszka cz. 2"
"Klasyka dla smyka - kołysanki"
Madga Umer, Grzegorz Turnau "Kołyskanki - utulanki"

i oczywiście Trójka :)

czwartek, 19 marca 2015

Co na talerzu? 19.03.2015

U mnie:
Spaghetti z sosem pomidorowym z dodatkiem cieciorki i mleczka koko, oprószone natką


Do picia zupa-krem pietruszka-gruszka-ziemniak-marchewka (z mlekiem orzechowym, kokosowym i pestkami dyni)



U Młodej:
spaghetti, warzywa na parze (seler, marchewka, cebula). Nawet coś zjadła!

jak zostałam kurą domową

ON: Kochanie, to może ja dzisiaj coś ugotuję?
JA: Nie, ty się pobaw z córcią, cały tydzień mało cię widzi...

ON: OK, to ja w weekend zrobię zakupy.
JA: Nie, ja pójdę, wiesz przecież, że to dla mnie rozrywka!

ON: Piękna pogoda, może pójdziemy z małą na spacer?
JA: To wy idźcie, a ja zostanę i sobie odpocznę [czyt.: ugotuję 15 dań, zrobię pranie, zmienię pościel i zamiotę]

JA: Oj, brudno, trzeba posprzątać...
ON: To ja sprzątnę!
JA: Wiesz co, może zajmij się dzieckiem, a ja sobie posprzątam w ramach odpoczynku.

itd, itp...

I tak, dzięki dobroci mojego męża, zostałam kurą domową :)

poniedziałek, 16 marca 2015

Ile to jeszcze potrwa?

Wczoraj przed północą moja córka przebudziła się i nie mogła usnąć. Uspokajało ją tylko leżenie w moich ramionach, z pyszczkiem przy piersi. Więc najpierw trochę z nią potańczyłam, a gdy już zasypiała, usiadłam z nią na łóżku. Siedziałam tak, czekając aż uśnie na dobre, i wcale nie byłam zła, że nie śpię o północy. Było mi dobrze, z tym małym ssakiem uczepionym mnie niczym swojej jedynej nadziei. 

I myślałam: ile to jeszcze potrwa? Pół roku, może rok? Ten czas, kiedy jesteśmy dla siebie całym światem, kiedy przytulenie do mojej piersi daje błogość i bezpieczeństwo, kiedy jestem taka ważna i niezastąpiona... 

I tak trwałam w tej chwili, z tym małym, bezbronnym stworzonkiem przyklejonym ufnie do mnie, spokojna, spełniona, szczęśliwa.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

A dziś okazało się, że to urósł nowy ząb :0

niedziela, 15 marca 2015

Relaksik...

Weekend był owocny.

Najpierw zrobiłam:
- masło orzechowe z różnych orzechów (włoskie, laskowe, nerkowce, brazylijskie, migdały);
- mleko orzechowe z tej samej mieszanki;
- zielony koktajl z tymże mlekiem (awokado, banan, jarmuż, natka, mleko);
- muffinki czekoladowe z przepisu Sylwii z pyszną polewą z masła orzechowego:

A potem jeszcze upiekłam dwa bochenki chleba na zakwasie - razowiec z ziarnami i melasą i jasny z sezamem:

Taki weekendowy relaks pełnoetatowej mamy.

Co na talerzu? 15.03.2015

U mnie:
Wariacja na temat aloo gobi - kalafior, ziemniak, groszek zielony i jarmuż; podsmażone, podduszone, przyprawione indyjskim curry, gorczycą czarną, kolendrą i kuminem, zalane mleczkiem kokosowym, do tego kilka kropel soku z limonki (w buteleczce, z Tesco). Do tego ryż basmati. Surówki brak.



U Młodej:
W zasadzie to samo, czyli: ziemniak, kalafior, jarmuż - tyle że na parze, do tego kulka z ryżu basmati. Fotki brak.

Uśnij żesz!!!#@#$#&#!!!

Właśnie spędziłam pół godziny w sypialni, przy dźwiękach wyciszającej muzyki z płyty "Klasyka dla smyka", kołysząc się łagodnie w rytm sennych melodii z 8,5 kilowym klocuchem na rękach, przyssanym do prawego cycka i wbijającym w niego swoje dawno nieobcinane szpony... W międzyczasie Księżniczka usnęła, więc rezolutna mama chciał odłożyć dziecko do łóżka (nie, nie do takiego łóżeczka ze szczebelkami, tego używamy tylko do zabawy - do dostawki przy "dorosłym" łóżku rodziców). Dziecko podniosło raban, otworzyło oczy, silniej zacisnęło pazury, zaczęło się wiercić, drąc przy tym wniebogłosy.
No więc lulamy się znowu, pięć głębokich oddechów, siła spokoju, wyciszająca muzyka, tam-tadadam-tararam-tatadam... Klocuch znów uczepiony do cycka, pazury wbite, oczy otwarte!!! 
NO UŚNIJ ŻESZ WRESZCIE!!!

Dobra. Wymiękłam. Jest teraz z tatą (ze spania nici oczywiście), a ja - biorę pięć głębokich oddechów...

piątek, 13 marca 2015

Siła przyzwyczajenia

Wszyscy dookoła mówią mi ciągle coś o przyzwyczajeniach mojego dziecka. Że śpi najchętniej przy mnie, bo tak jest przyzwyczajona. Że lubi być w chuście, bo tak jest przyzwyczajona. Że nie lubi być w łóźeczku, bo nie jest przyzwyczajona. Itd, itp... 

Oczywiście, podążając za tymi głosami, nieraz i nie dwa próbowałam być twarda i przyzwyczaić dziecko do tego, co dla mnie wygodne. Ach, te spacery z wrzeszczącym dzieckiem, mającym przyzwyczaić się do wózka! Te batalie ze smoczkiem wtykanym na siłę do ust, z odkładaniem do łóżeczka, zamykaniem w kojcu, zasypianiem bez cyca... Itd, itp...

Jakie skutki? Pewnego dnia córka zaczęła zasypiać i spać w wózku. Dwa miesiące po tym, jak poddałam się w walce o przyzwyczajenie jej do tegoż. Smoczek traktuje jak świetną zabawkę do gryzienia, ani myśli z nim zasypiać. Po wielu tygodniach, czy może nawet miesiącach moich usilnych prób przyzwyczajenia jej do niego. Nadal nie lubi kojców, łóżeczek, kocha za to cycka i bliskość mamy i taty. I sama dokonuje wyborów, co jej odpowiada, a co nie.

Ja już się przyzwyczaiłam. 

czwartek, 12 marca 2015

Co na talerzu? 12.03.2015

Dziś u mnie:
kotlety ziemniaczane z groszkiem, prawie wiernie wg przepisu Jadłonomii, do tego dip czosnkowo-koperkowy na bazie majonezu z makaronu i resztka pieczonych warzyw z poprzedniego dnia (marchewka, pietruszka, skorzonera, burak, wytaplane w oleju z przyprawami). W charakterze surówki - kawałek selera naciowego, maczanego w tym samym dipie.
MNIAM!



U Młodej:
marchewka i pietruszka z mojego talerza, oprócz tego kotelcik ziemniaczany z groszkiem, przyprawiony tylko kurkumą i uprażony na suchej patelni (zresztą niepotrzebnie).


środa, 11 marca 2015

Debiutantka w roli matki

Moje dziecko ma już ponad 8 miesięcy. Od ponad 8 miesięcy niemal 24 godziny na dobę opiekuję się nią, pielęgnuję, karmię, zabawiam, przytulam, noszę, śpię u jej boku, obserwuję... To chyba całkiem spore doświadczenie. 

Mimo to, przy każdym spotkaniu z inną matką, niezależnie od tego, czy jej dziecko ma 30 lat czy parę miesięcy, czuję się jak debiutantka pod czujnym okiem krytyka. Wręcz czasami mam ochotę powiedzieć: "jeśli robię coś źle, to daj znać".


Przy czym, rzecz jasna, jeśli którakolwiek ośmieli się dać znać, że jej zdaniem robię coś źle, wybucha we mnie natychmiastowy bunt i ta opinia nawet nie dociera do mojej świadomości.


Ot, przewrotny charakter.

wtorek, 10 marca 2015

Wiosna!

Głupi czas. Kozaków jeszcze nie ma co chować, a chciałoby się już wyjąć sandałki. Chodzą więc wszyscy w zimowych puchowych kurtkach, kożuchach, grubych płaszczach, porozpinani, zgrzani, w tych +15 stopniach.

Wiosna!



poniedziałek, 9 marca 2015

Czemu by nie?

Wszyscy blogują. To czemu nie ja? Od dziecka miłośniczka skrobania w pamiętnikach, od wielu lat uzależniona od internetu, czyż blog nie jest idealnym wprost dla mnie narzędziem?
O czym będzie? Zobaczymy. O tym, co w mojej głowie, co mi po niej chodzi i się kołacze. Ostatnio większość moich myśli zajętych jest przez moją pierworodną, więc pewnie głównie o niej... ale może nie tylko.