środa, 10 czerwca 2015

Jak przegrałam walkę

Prawie rok temu zaczęłam walkę. Walkę na wielu frontach w jednej wojnie - ja kontra moje nowo narodzone dziecko. Gra toczyła się o wysoką stawkę - moją wolność, czas, porządek w domu i w życiu. Żeby było choć trochę tak jak dawniej. Znalazłam wielu sojuszników - bardziej doświadczone mamy w moim otoczeniu i internecie, babcie, ciocie, położne, lekarki, sąsiadki, no i oczywiście różnego rodzaju poradniki służące dobrą radą każdej zdesperowanej młodej wojowniczce.

I zaczęło się. Dziesiątki, a może setki bitew, czasem wygranych, często przegranych. O zaśnięcie właśnie tu i właśnie teraz. I właśnie TAK - bez piersi w buzi, albo bez bujania na rękach, albo bez noszenia w chuście... O spanie tak, jak ja chcę - czyli daleko od moich ramion i piersi, najlepiej w swoim pokoju i łóżeczku, bo przecież muszę mieć czas dla domu i siebie. I jeszcze walki o pierś - jest w końcu moja i mogę nią rozporządzać, więc nie zgadzam się na udostępnianie jej 20 razy dziennie albo na 40 minut co godzinę. W końcu walki o moją osobę - bo przecież jeżeli chcę właśnie teraz posiedzieć z kawą przed komputerem, to mam do tego prawo, do chwili spokoju bez rzucania wszystkiego na sygnał. A jeśli chcę mieć wolne ręce, to nie po to, żeby chwycić nimi rozkrzyczane dziecko, tylko po to, żeby np. obrać ziemniaki albo pozamiatać, albo pomalować rzęsy. 
O potyczkach o ubieranie, zmianę pieluchy, wytarcie nosa nawet nie wspomnę, bo nie są tego warte.


W miarę brnięcia w tą nierówną walkę zaczęłam zauważać, jak coraz bardziej słabnie moja przewaga, a za to wyczerpują się siły. Determinacja słabła, wiara w zwycięstwo oddalała się coraz bardziej za horyzont. I tak po kolei zaczęłam odpuszczać. Cycek ciągle na wierzchu? Ok. Niech się wstydzi ten, kto widzi. Drzemki tylko na mojej klacie? Ok. Mam więcej czasu na internet i czytanie. Nie chce pieluchy? Ok, pobiega nago, najwyżej zetrę plamę z wykładziny. I tak dalej, i tak dalej...

Minął niemal rok, przyszedł czas rozliczeń. Uczciwie więc muszę przyznać - walkę przegrałam. Dzidzia usypia w moich ramionach, z piersią w buzi, bujana w rytm muzyki. Cyckiem częstuje się kiedy i jak chce, stawiając mnie nieraz w niezręcznych sytuacjach. Średnio raz dziennie odrywa mnie od relaksu przy komputerze, często też przerywa prace domowe swoimi głośnymi protestami. Zdarza się nam też wracać ze spaceru na rękach u mamy, pchającej wózek ciężarem swego ciała.

Cóż. Od początku miała przewagę - w końcu kto się oprze temu bezbronnemu spojrzeniu i tym dzikim krzykom. Z perpektywy czasu mogę stwierdzić tylko jedno - żałuję, że w ogóle tą walkę zaczęłam. O ile łatwiej i przyjemniej byłoby poddać się już na starcie...

3 komentarze:

  1. Słuszna konkluzja.
    Nie wszystko, co przyjemne, musi być złe. A może raczej szukanie przyjemności sprzyja naszemu dobru.
    Dziecko przy piersi to wielka przyjemność. Szczęśliwe dziecko to jeszcze większa przyjemność. I szczęście dla mamy.
    Tak trzymaj!

    OdpowiedzUsuń
  2. Wszystko prawda, u nas to samo. Czesto łapie sie na tym, ze myśle: po co ja siebie i mała mecze? Co sie stanie strasznego jak ja wezmę na rece zamiast dokończyć zmywanie? I dzięki temu mamy jakoś mniej płaczu, dzidzia nawet juz kuma ze jak Chile poczeka to spełnię jej życzenie. Warto dać poczuć dziecku sile sprawcza. I odpuścić sobie jakies przymusy ;-)
    Pozdrawiam, Mamamagda

    OdpowiedzUsuń
  3. O tak!!! Najwazniejszym dla mnie momentem w calym macierzynstwie...no, dobra, najwazniejszym z moich przemyslen...do tej pory....bylo: na pewno przez rok nie bedzie tak, jak kiedys i musisz poddac sie, zrozumiec ,ze teraz nie ty jestes pepkiem, teraz pepkiem jest ta mala istota, a ty jestes po to, zeby ulatwic jej zycie (czyli zapewnic bliskosc, pelny brzuch i suche dupsko, co wiaze sie z calkowitym wyrzeczeniem sie swoich spontanicznycn potrzeb). A potem pomyslalam, ze tak, jak kiedys nie bedzie nawet i dluzej. Byc moze nidgy...Owszem, z czasem dziecko zostsnie u babci na weekend...moze nawet na pare dni...ale.potem wroci i przynajmniej dopoki nie zacznie zyc swoim zyciem, nie bedzie, jak kiedys.
    Prawdziwe szczescie przyniosla mi pelna akceptacja tego faktu. Bo oto teraz jestem mama i ciesze sie z tego niezmiernie. Bo oto jest ten czas, ktory dzieje sie raz i przemija...wiec chce jak najpelniej nacieszyc sie ta bliskoscia...nim Ona zacznie wybierac towarzystwo innych. Wtedy i my wrocimy do swoich zajec. Wiec teraz nie mam nic przeciwko "poswieceniu" sie i oddaniu Jej kilku lat mojego zycie.
    Obym jeszcze, tak, jak Ty, mogla dac spokoj naczyniom i zaakceptowac ta gore w zlewie...byloby idealnie :-)

    ~sciskam, amylee

    OdpowiedzUsuń