czwartek, 7 maja 2015

O wolności ciąg dalszy

Mało postów ostatnio. Bo czasu jakoś brak, pogoda piękna, dużo spraw na głowie, a dzidzia nie pozwala się zająć czymś innym, niż ona. No ale teraz mam przez jakiś czas małżonka w domu, więc może postów przybędzie. 

Będzie znowu o wolności, już chyba trzeci post z tej serii! Temat jak widać na czasie.

Dzisiaj całą rodzinką wybraliśmy się na zajęcia dla maluchów, gdzie zazwyczaj chadzam sama z moją pociechą. Plan był taki, że zostawiam tatę z dzidzią i zmykam na zakupowe szaleństwo (czyt. pobliski Rossmann). Realizacja planu była taka, że tata z dzidzią zostali, ja na zakupy pobiegłam, w pędzie je zrobiłam, a w jeszcze większym pędzie wróciłam, po czym usiadłam w kąciku na sali i obserwowałam, jak tam sobie radzą bez Wszystko Najlepiej Wiedzącej Mamy (o dziwo, radzili sobie świetnie, a dzidzia była w dużo lepszym humorze, niż zazwyczaj w moim towarzystwie). Oczywiście za tak rychłe przyjście zostałam ochrzaniona w żartobliwym tonie, że niby nie mogłam wytrzymać, przybiegłam na kontrolę i takie tam.

Co wynika z tej krótkiej opowieści? To, że uwielbiam wszystko kontrolować, to fakt. Tatę zajmującego się dzidzią - tym bardziej. Czy chodzi o brak zaufania? Nie sądzę. Wiem, że radzą sobie razem świetnie, nawet jeśli włoży jej nie te skarpetki czy bluzę, które ja bym włożyła. Tutaj jednak chodzi o coś innego. Uświadomiłam sobie to podczas tego szybkiego biegu z Rossmanna do klubu dla maluchów.

Zespolenie. Jedność. Nierozerwalność. Od 19 miesięcy, licząc od momentu poczęcia, jesteśmy ze sobą niemal non stop, ja i moje dziecko. Przez ostatnie 10 zdarzały nam się rozstania, ale nie licząc pierwszego tygodnia rozdzielenia wbrew naszej woli (historia na osobną opowieść), były to rozstania krótkie, jak najkrótsze, i prawie zawsze (lub zawsze) okraszone moim stresem. A poza tym - dzień i noc razem, przez wiele godzin dosłownie przyklejone do siebie, czy to podczas noszenia na rękach, w chuście lub nosidełku, czy podczas karmienia piersią, gdy jesteśmy jeszcze bardziej złączone. To jest właśnie to cudowne, a zarazem przytłaczające uczucie bycia matką niemowlaka, niezbędną do życia i szczęścia, a może zniewoloną i uwiązaną. Tak naprawdę i to, i to zarazem.

Aż tu nagle - mama się oddala od swojego dziecka. Zamyka drzwi, wychodzi, dziecko zostaje z kimś innym, zajmuje się jakimiś sprawami, mama nie widzi, jakimi, nie słyszy, jak płacze, nie jest w zasięgu, żeby je przytulić, nakarmić, pocieszyć, zaspokoić jego potrzeby. Następuje odłączenie, coś, co ja czuję niemal fizycznie, jakby brakowało jakiejś części mnie. Pojawia się za to wolność, pojawiam się znów JA, sama, tak jak wcześniej. I pojawia się świadomość jeszcze jednej kwestii - dziecko istnieje niezależnie ode mnie, jest odrębnym bytem, choć potrzebuje mnie do szczęścia, to już niekoniecznie do przetrwania, jak było przez pierwszych 9 miesięcy spędzonych wewnątrz mnie. Żyje, doświadcza, rośnie, uczy się; niezależnie od tego, czy będę obok, czy nie, czy będę to kontrolować, czy nie. 

I ta świadomość też, jak wszystko, jest trochę taka, trochę taka - przynosząca zarazem ulgę, że oto nie wszystko zależy ode mnie, jak i żal, że ta cząstka mnie jednak odrywa się i w pewnym sensie ją tracę...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz